Rzucałam się na wąskim łóżku męczona jakimś sennym koszmarem, z którego pamiętam tylko moją zmarłą kilkanaście lat temu Babcię. Stała tak w tym śnie i głaszcząc mnie po głowie, powtarzała jedno zdanie: nie bój się ich, tylko się ich nie bój, a wszystko będzie dobrze. Ala ja właśnie się czegoś bałam, nie wiedziałam czego, ale bardzo się bałam. Obudziła mnie moja teściowa, niekompletnie ubrana, ktoś z tyłu oświetlał mnie latarką, a ona mówiła drżącym głosem: „musisz wstać Ireczko”, nie rozumiałam dlaczego, bo za oknem była ciemna noc. Jakaś groza była w tej scenerii. Przez chwilę myślałam, że to dalszy ciąg przykrego snu, tylko tam była Babcia i jej kojące słowa, że wszystko będzie dobrze, a tu stała przerażona Ciocia Bronia (tak nazywałam teściową). Noc z 9 na 10 lutego 1940 r. przerastała najstraszniejszy senny koszmar i nic nie zwiastowało, że kiedykolwiek będzie dobrze. Nie mogę sobie przypomnieć, co robiłam potem i jak się zachowywałam. Na pewno tak jak wymagała tego sytuacja. Wszystko wyparowało z głowy. Pamiętam dopiero jazdę saniami. Było bardzo zimno i było mi bardzo niewygodnie w moim ciężarnym grubym ubraniu. Jechaliśmy bardzo długo. Długi ciąg sań przed nami i tyleż za nami. W połowie drogi chyba, co świadczy, że jakby nie wszystko jeszcze rozumiałam, spytałam, gdzie jest Hala. To moja siostra, która przyjechała mnie odwiedzić. Hala z nami nie jedzie. Dzierżawca ją wyprowadził. Nie martw się, na pewno jest bezpieczna. Wróci do Mamy. Do Mamy? Jeśli ona nie jedzie gdzieś na inną stację. Musieliśmy jechać bardzo długo, bo kiedy ładowano nas do bydlęcych wagonów, to znów było ciemno, a może tylko pochmurno, doprawdy nie pamiętam. Jacyś ludzie i woźnicy pomagali nam nieść nasze tobołki i wrzucali je do wagonów. Szliśmy wciąż popędzani przez żołnierzy, którzy z karabinami zakończonymi bagnetami pokrzykiwali, jakbyśmy byli uzbrojonym wojskiem albo bandytami, a nie gromadą kobiet, dzieci i niedołężnych starców. Nikt z tłumu nawet nie protestował, szliśmy przerażeni, słychać było tylko płacz i nawoływanie się. Pociąg stał gdzieś daleko, nie było już rampy, wejście do wagonu dla mnie było nie do pokonania. Ciocia Bronia objęła mnie, rozglądając się za czyjąś pomocą. Kiedy tak tupałyśmy obie przy tym wagonie, jakiś mężczyzna półgłosem powiedział do Cioci „Może my lepiej młodą panią wykradniemy?”. Uczepiłam się mocno ramienia Cioci, jedynej w tej chwili bliskiej osoby. Nikogo z tych ludzi nie znałam. „Nie, Ciociu” wyszeptałam. Ciocia znała tych ludzi, znała tego, kto to mówił. Uścisnęła mnie i powiedziała: „nie bój się ich, tylko ich się nie bój, a wszystko będzie dobrze”. Ogarnięta strachem, nic poza nim nie czułam, ale te słowa wydały mi się gdzieś niedawno słyszane. Wypadki potoczyły się szybko, nie było czasu na refleksje. Człowiek, który rozmawiał z Ciocią Bronią, zaczął robić zamieszanie wokół wagonu, zwabiło to jakiegoś „bojca”. Nasz woźnica poskoczył do niego z zapytaniem, czy wozacy mogą już wracać do domu, gdy ten przyzwolił i odwrócił się, bo inni też go o coś pytali, w tym czasie znalazł się na mnie jakiś kożuch i ogromna czapa na głowie, która mi spadła na oczy. W jednej prawie chwili znalazłam się na saniach „rozwałkach”. To takie sanie bez boków. Narzucono na mnie kożuchy i worki z sianem, to wszystko trwało błyskawicznie, nawet nie uściskałam Cioci Broni, Alinki i Jasia. Zmarznięte konie ruszyły z kopyta. Znowu sanie za saniami. Woźnicy prześcigali się i tak już pędzące konie, jakby wszyscy chcieli jak najprędzej oddalić się od widoku ludzi zapędzanych jak bydło do wagonów. A ja leżałam na dnie twardych sań, podtrzymując instynktownie osuwające się ze mnie przykrycia. Czując, jak sanie podskakują na śnieżnych muldach i zataczają na zakrętach, w każdej chwili mogłam wypaść z sań. Dopiero po kilku dniach zobaczyłam sińce na ciele, ale w tej chwili nie czułam nic, nawet strachu. Nie wiedziałam, dokąd jedziemy, ani co ze mną dalej będzie. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się, posłyszałam jakieś rozmowy. Przez szparkę zobaczyłam, że stoimy przed jakimś sklepikiem a może restauracją, wozacy wchodzili chyba, by coś ciepłego zjeść albo wypić, bo mróz był okropny. Mój woźnica też tam wszedł, poprawiwszy przedtem coś na saniach – tak jakby tam nie było żywego człowieka, tylko te łachy. Intuicja raczej niż świadomość sytuacji kazała mi leżeć nieruchomo i milczeć. Posłyszałam warkot nadjeżdżającego samochodu i prawie jednocześnie trzask sań pod sobą, a nad sobą ujrzałam brzuch konia. Nasze sanie stały pierwsze w szeregu. Przestraszony koń szarpnął saniami i pomknął po pustej drodze. Jakim cudem zostałam żywa na tych saniach, jest dla mnie zagadką do dziś. Za nami gnały dalsze sanie, a gonili je biegnący wozacy, wołając uspokajająco na konie. Wreszcie mój wozak skoczył na sanie. Usłyszałam jego zdyszany głos, rozumiałam, co mówił, choć ton był taki, jakby uspokajał konia. „Nu, pani, nie wiem czy żyjesz. Będzie co Bóg da. Nie mogę ja teraz nic zrobić, bo i ludzie różne tu jadą, wtedy wrócim my tam, skąd uciekli, albo i gorzej będzie. Ale już my niedaleko od domu, jak Bóg da, to i dojedziem”. Mówił z przerwami, ale spokojnie i przyjaźnie, ni to do mnie albo do konia, a może do siebie, bo przecież też musiał się bać. Dotarła do mnie ta monotonna przemowa, zdałam sobie sprawę, że chociaż dzieją się niezrozumiałe dla mnie rzeczy, to przecież żyję, że przynajmniej na razie mogę się czuć bezpiecznie. Poczułam wielką sympatię do tego człowieka, chociaż nie wiedziałam, jak wygląda. Gdyby odszedł, nie odnalazłabym go, chociaż tyle mu zawdzięczam. Zrozumiałam nagle, ile ten człowiek ryzykował. Przywarłam więc jeszcze bardziej do tych paru desek, które zostały z sań, żeby nie zdradzić, że na tych saniach jest coś żywego, żeby nie zdradzić siebie ani jego. Chciałam wprawdzie szepnąć cichutko jakieś słowo do niego, żeby go uspokoić, że żyję, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Kiedy dojechaliśmy do Adamaryna, była głucha noc. Próbowałam nieudolnie podnieść swoje zdrętwiałe ciało, ale woźnica delikatnie przytrzymał mnie i dał znak, żebym zachowała się cicho. Racja! Przecież dom w Adamarynie zajęty był przez ludzi ze wsi, nam wydzielono jeden pokój. Tylko dzierżawca zajmował swoje mieszkanie po drugiej stronie domu. Podjechaliśmy do wejścia dzierżawcy. Na leciutkie pukanie w otwartych drzwiach stanął pan Waraksa – dzierżawca. Po wymianie szeptem paru zdań, szybko pomogli mi wstać i bardziej wnieśli, niż wprowadzili, do sieni. Za chwilę już obejmowały mnie ramiona mojej siostry Hali. Halę ukryli Waraksowie. To sołtys Rusiecki, który wszedł z bojcami, wepchnął Halę szybko do mieszkania dzierżawcy. Ukryta za przepierzeniem, przestraszona słyszała wszystko, choć nic nie widziała. Mieli ją potem odwieźć do Pralnik, ale na razie w całym Adamarynie nie było koni. Do Pralnik, do Mamy, jeżeli Mama w ogóle jest jeszcze w Pralnikach! Za tym przepierzeniem przesiedziałyśmy jeszcze do następnego wieczora, ale już w cieple i troskliwie namawiane przez gospodarzy do jedzenia. Tylko łzy, co uwięzły gdzieś w gardle, nie pozwalały nic przełknąć. Późnym wieczorem wyruszyliśmy w drogę do Pralnik, albo i dalej, do Iwieńca. Tydzień temu miałyśmy wiadomość, że Mamusia wynajęła mieszkanie w Iwieńcu. Boże! Tydzień temu, a wydawało się, że to było przed wiekami – tyle się wydarzyło. Runął w jednej chwili cały świat planów, projektów, poczynań. Pożegnałyśmy serdecznie rodzinę Waraksów, którzy tyle ryzykowali, by nam pomóc. Człowiek, który mnie wykradł ze stacji w Olechnowiczach, to pan Bartoszewicz, odwoził nas teraz do Pralnik albo do Iwieńca. Tymczasem przedzieraliśmy się zasypaną świeżym śniegiem drogą przez adamaryńskie kolonie. W mijanych zagrodach była przejmująca, martwa cisza. Z żadnego komina nie unosił się dym, w żadnym oknie nie błysnęło, choćby przelotnie światełko. Żaden ślad nie prowadził do otwartych wrót. Gdzieś odezwał się żałosny skowyt psa. Wciąż padał śnieg, zasypując ostatnie ślady dawnych gospodarzy. Jechaliśmy wolno i cicho, bez dzwonków na szyi konia, które kiedyś zawsze towarzyszyły cicho posuwającym się saniom. Kiedy wyjechaliśmy już na trakt, pan Bartoszewicz przeżegnał się i powiedział: „Boże, toż to były same działki wojskowych osadników. Cały Adamaryn rozparcelowali na działki. Wszyscy z jednej kompanii, a pani teść był kapitanem, wszyscy żyli w zgodzie, pomagali jeden drugiemu, teraz tak pusto, co to będzie!”. Zajechaliśmy do Pralnik. Była tam jeszcze Mamusia, zrozpaczona, że utraciła obie córki – tymczasem obie cudownie ocalały! Ale musiałyśmy szybko jechać dalej. Niebezpiecznie było zbyt głośno się cieszyć. Serdecznie ucałowałyśmy pana Bartoszewicza, który uratował właściwie dwoje ludzi, bo miesiąc później urodziłam córeczkę. Okazało się, że dziecko jest nieprawidłowo ułożone i kwalifikowałam się do cesarskiego cięcia, którego nie miał kto wykonać, bo został tylko jeden lekarz, który nie był ani chirurgiem, ani ginekologiem, tamci dwaj byli aresztowani. Trzeba przyznać, że robił, co mógł, męczyłam się dobę i jak się potem dowiedziałam, nie tylko ja traciłam nadzieję, że to przeżyję. Wreszcie przyszła na świat, na wpół uduszona okręconą dookoła szyjki pępowiną, długo reanimowana, zanim wydała pierwszy krzyk, ważyła zaledwie 2100 g. Po porodzie Mamusia zabrała mnie do domu, chociaż powinnam jeszcze zostać w tym szpitalu, lekarz był dobry, ale ruskie med-siostry nie podobały się mojej Mamie. Nie uniknęłam deportacji. W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 r. nawet chyba o tej samej godzinie zastukali i do naszych drzwi. Wszystko się powtórzyło, ten sam strach i bezradność. Ten sam płacz i bałagan przy wagonach. Nie było już ze mną kłopotu z wsiadaniem do wagonu. Jechałyśmy w ciasnocie w brudnym, ohydnym wagonie. Podróż trwała prawie miesiąc. Ludzie chorowali i umierali. Nikogo nie wysyłano do szpitala, jak i nie zatrzymywaliśmy się, żeby kogoś pochować. Czy w takich warunkach urodziłabym moją córeczkę? Czy to nie był cud, że urodziłam ja jeszcze w polskim, czystym szpitalu, że ochrzcił ją polski ksiądz, na tę okropną drogę do piekła? Nie wiedziałam, co dalej z nami będzie, ale wiedziałam na pewno, że nawet w tej ostatniej minucie przed czymś strasznym może nagle przyjść ratunek, że można na drodze spotkać ludzi, którzy zupełnie bezinteresownie pomogą. Tylko trzeba głęboko w to wierzyć, wierzyć w cuda, a wszystko będzie dobrze, jak powiedziała moja śp. Babcia we śnie. Ta wiara bardzo nam pomagała w przetrwaniu tej gehenny. A cuda się potem zdarzały nie raz. Irena Ogrodowicz Przeczytano 64 Nawigacja wpisu Wspomnienia, wzruszenia, refleksje Sybiraka Wspólnota pamięci